10 lat to
już niemały kawałek czasu. Ewelinie Dańko, tancerce Teatru Muzycznego w Gdyni,
udało się w międzyczasie wziąć udział w wielu wspaniałych inscenizacjach,
pracować z wyjątkowymi artystami i spełnić kilka swoich zawodowych marzeń. O
tym wszystkim oraz o jej planach na przyszłość, przeczytasz poniżej ;)
Zapraszam
też na pierwszą część naszej rozmowy!
Wspomniałaś wcześniej Wojciecha
Kościelniaka. Powiedz mi, jak wspominasz pracę z nim? Ten człowiek to żywa legenda
polskiego teatru muzycznego, która nadal tworzy i niech tworzy jak najdłużej.
Interesuje mnie, jaki jest podczas pracy, czym się charakteryzuje?
Ja uwielbiam
pracę z Wojtkiem. Czym się charakteryzuje? Dla mnie tym, że trzeba mu zaufać.
On ma swoją wizję. Bardzo dokładnie wie, jak chce, żeby dana rzecz wyglądała,
jak to ma być zagrane, jak ma być zatańczone, jak zaśpiewane. Wszystko ma w
głowie i wymaga od nas, abyśmy się dostosowali do jego wizji. Oczywiście
część rzeczy robimy po swojemu i mu się to też podoba, bo czerpie z nas
inspirację. Wojtek Kościelniak zna nasz zespół, bo zrobiliśmy razem już
kilka spektakli, więc wie, jak kto, co robi i z tego czerpie. Daje nam wolną
rękę, ale jest konkretnym facetem. Są więc takie momenty, kiedy my robimy
przestraszone oczy i myślimy „No nie, to nie wyjdzie” albo „To będzie źle
wyglądało”. Natomiast on, nawet jeśli coś już powstało i źle wygląda to cały
czas to zmienia. Do momentu kiedy będzie dobrze. To sprawia, że mamy zaufanie
do niego. Wiemy, że efekt końcowy będzie super. Bardzo dobrze wspominam
każdą pracę z Wojtkiem, ponieważ on od nas wymaga takich rzeczy, których ja musiałam
się nauczyć. Jego nie interesuje tylko jak ja machnę nogą, czy zakręcę pięć
piruetów - czy poprawnie, czy niepoprawnie. Wojtka interesuje to, co ja
chcę przekazać. Musiałyśmy trochę ponadrabiać poziom aktorstwa. Dlatego lubię tę
pracę, bo człowiek się dalej uczy. Praca z Wojtkiem jest ciężka, jest bardzo wymagający,
ale wiemy że to jest dobra praca. Wielu kolegów aktorów robi bardzo duży postęp
przy nim, rozwija się. Zwłaszcza ci zaraz po studiach.
Który spektakl w Twojej karierze
w Teatrze Muzycznym był dla ciebie najbardziej wyjątkowy, który z jakiegoś
względu był taki, że jak o nim pomyślisz to się uśmiechasz?
Pierwszy spektakl
o którym myślę i do którego mam największy sentyment to „Footloose” (reż. Maciej Korwin – przyp. red.), ponieważ to
pierwszy spektakl, w który weszłam przychodząc do teatru. To był dla mnie
bardzo gorący okres. Wchodziłam we wszystkie tytuły i miałam tydzień
czasu żeby się nauczyć calusieńkiego spektaklu. Ja – świeżynka, nie
mająca praktyki, doświadczenia, nie mająca praktycznie nic, bo cały czas
właściwie tylko się uczyłam. W tydzień nauczyłam się choreografii, ale w
scenach zbiorowych stawałam i się rozglądałam nie wiedząc, co mam robić, bo po
prostu nie zdążyłam tego ogarnąć. Koleżanki brały mnie pod rękę i mówiły „No
to chodź, to teraz idziemy tu, a teraz idziemy tam” (śmiech). Ogromnie mi
pomagały i to wspominam jako superpracę z ludźmi. Dopiero ich poznaję, a oni już
mnie ciągają i mówią co mam robić. To był taki chrzest bojowy. Drugi
spektakl, który kocham miłością szczerą to „Lalka”
(reż. Wojciech Kościelniak – przyp. red.). Nie wiem, jaki jest fenomen, ale
wszyscy „Lalkę” uwielbiamy tańczyć,
grać. Jak przychodzi „Lalka”, to
Facebook jest zawalony zdjęciami wszystkich osób z teatru, bo wszyscy są bardzo
podekscytowani i cieszą się tymi spektaklami.
Podczas tegorocznej „Rewii Jubileuszowej” spełniłaś swoje
marzenie o podniebnych akrobacjach na linach. Jakie inne cele udało ci
się już zrealizować? Coś o czym marzyłaś przed rozpoczęciem pracy w Muzycznym
albo narodziło się w trakcie, a udało się już zrobić?
Trudno mi
odpowiedzieć. Na pewno właśnie to marzenie o lataniu udało się już zrealizować.
Zobaczyłam ten zabieg podczas pierwszego Sylwestra, gdzie tańczyła z nami i
występowała Mira-Art., czyli teatr akrobatyczny. To był Sylwester parę lat temu,
tematyczny – z muzyką filmową. Był tam numer, w którym ja nie występowałam,
bo jednak kiedyś trzeba się przebrać. Numer do muzyki z „Harry’ego Pottera”.
Był stworzony genialnie, piękny. Grupa aktorów i tancerzy, na środku sceny była
ubrana w piękne kostiumy a’la Harry Potter, a nad nimi latały dziewczyny, łaziły
też z tyłu po ścianach. Coś fantastycznego. Zawsze ekspresowo się
przebierałam i każdy jeden koncert siedziałam w kulisach i patrzyłam na nie i
myślałam „Boże, jakie to jest piękne!” Rozmawiałam z Mirą Kister, która była kiedyś
tancerką w Muzycznym, gratulując jej superchoreografii i mówiłam, jak ja bym
kiedyś też tak chciała. I w tym roku była taka sytuacja w „Wiedźminie”, że z różnych względów zostały
cztery tancerki, których nie było w ogromnej scenie uczty Calanthe. Kiedy Mira się
o tym dowiedziała, zapytała: „Macie badania wysokościowe?”. Ja zrobiłam wielkie
oczy jak i powiedziałam „Będę miała na jutro!” (śmiech). Ona porozmawiała
z Wojtkiem i dała nam na wstępie zadanie: byłyśmy podwieszone z tyłu sceny na
słupach i w trakcie tej sceny robiłyśmy swoje rzeczy, ale w powietrzu.
Wiadomo, że nie zrobimy tego, co akrobatki, bo nie mamy takiej techniki i to
wymaga ogromnej siły. To się wydaje takie łatwe, a jest strasznie trudne. Wiedząc
o tym, że mamy badania, że chcemy i jesteśmy gotowe, jak był Koncert Sylwestrowy,
postanowili dołożyć do sceny „Króla Lwa”
jeszcze swoje akrobatki. Więc Mira wymyśliła, że jej dziewczyny będą latały z
przodu i nad widownią, a nas powiesi nad sceną i też trochę polatamy.
Drugim takim marzeniem była sprawa jeszcze ze szkoły baletowej. Tam cały czas
tylko balet, taniec klasyczny, taniec klasyczny, taniec klasyczny i taniec
klasyczny. Nagle pojawił się w kinach musical „Moulin Rouge” (reż. Baz Luhrmann – przyp. red.). Fantastyczna
muzyka i myśli: „O Boże – musical! O, a
co to?”. Wtedy tak naprawdę dowiedziałam się, czym jest musical, bo w szkole, cały
czas, był tylko taniec klasyczny! Numer Tango Roxanne był układem, o którym
marzyli chyba wszyscy. Jak przyszłam do Muzycznego, to oczywiście była zrobiona
choreografia do tego utworu, niestety tylko na 4 tancerki i ja się nie
załapałam. Ten układ był wykorzystywany w wielu koncertach, przez wiele
lat i nadszedł wreszcie taki czas, że nasza kierowniczka przyszła i powiedziała
„Jedziesz, uczymy się” i spełniło się kolejne takie marzenie, że do tej muzy,
do tego Tango Roxanne można było zatańczyć.
Wiadomo, że kariera tancerki w
teatrze muzycznym nie jest wieczna. To jest smutne, że pomimo całej charyzmy i
energii, ta praca jednak kończy się stosunkowo wcześnie, w porównaniu do innych
zawodów. Czy masz już jakiś plan na etap w swoim życiu „Po-Muzycznym”?
Mam bardzo
dużo planów! (śmiech). Już będąc w szkole baletowej wiedziałam, że to nie jest
zawód na długie lata. Kiedyś były wcześniejsze emerytury dla tancerzy, ale
teraz już nam to zabrano, więc wiadomo było zawsze, że trzeba będzie jakoś
sobie to życie inaczej poukładać. Także ja, kiedy zrezygnowałam ze swoich
studiów dziennych to nie zrezygnowałam tak do końca, tylko przeniosłam się na
zaoczne. Skończyłam licencjat, później magisterkę. W międzyczasie spodobało
mi się prowadzenie zajęć jako wykładowca, więc nawet dostałem się na doktorat.
Z niego jednak już sama zrezygnowałam, bo to już było za dużo, a to gdzie się
dostałam mi nie pasowało. Żeby robić to, czym naprawdę się interesowałam, musiałabym
dojeżdżać do Poznania, czego w tej chwili, pracując w teatrze, nie jestem w
stanie zrobić. Druga myśl to prowadzenie zajęć z tańca. Od 8 lat pracuje
w szkole i jestem trenerem cheerleaderek w klasach sportowych. Pojawił
się więc pomysł, żeby zostać trenerką i może mieć swój zespół, a może po prostu
czegoś uczyć, bo bardzo dużo tancerek prowadzi swoje zajęcia w szkołach tańca w
różnych miejscach. Więc to jest kolejny sposób na życie. Ja nie przepadam
za choreografią więc choreografem w życiu nie zostanę. Takie myśli, które
ostatnio się u mnie narodziły odnośnie tego, co by można było zrobić po Muzycznym,
to m.in.: zostać mediatorem. Podczas studiów, właśnie to mnie zainteresowało, w
ten temat się wciągnęłam. Teraz też myślę nad założeniem swojej własnej
firmy jako konsultant ślubny. Czyli zupełnie coś innego. Zostać wedding
plannerem i organizować ludziom wesela marzeń. To na razie taka myśl. Do całej
reszty mam możliwości, papierki, mam wszystko.
Ale na działalność jako wedding
planner chyba nie trzeba mieć żadnych studiów, ani kursów, prawda?
Trzeba zdać
kurs i co roku odnawiać certyfikat - certyfikat konsultanta ślubnego. Można
robić to bez tego, ale jeśli chce się być w branży porządnie, to trzeba trzymać
poziom. Nie ma tak że się robi co się chce.
Czyli okazuje się, że oprócz
tańca interesuje Cię mnóstwo innych, całkowicie od siebie różnych dziedzin i na
teatrze świat się nie kończy.
Zdecydowanie
nie.
Zdjęcia: Przemysław Burda (@Rzemieślnik Światła)
Komentarze
Prześlij komentarz