Już jakiś czas temu byłam w Teatrze Muzycznym na spektaklu
„Ghost” w reżyserii Tomasza Dutkiewicza, ale nie miałam
jeszcze chwili, żeby się z Wami tym podzielić, ale oto jestem!
Jak zwykle, oczywiście, nie zorientowałam się wcześniej co
to będzie za spektakl, o czym i z jaką obsadą, więc miło zaskoczył mnie fakt, że scenariusz jest oparty o historię z filmu „Uwierz w ducha” w reżyserii Jerry'ego Zuckera z Patrickiem Swayze! Sama historia
była więc wciągająca i wzruszająca, choć wszyscy wiedzieli, jak się skończy.

Podobała mi się też praca ze scenografią (Wojciech Stefaniak) i światłami. W związku
z obecnością w scenariuszu różnych mocy nadprzyrodzonych, reżyser (przy pomocy Macieja Pola) mógł zastosować w spektaklu kilka
sztuczek iluzjonistycznych i na scenie działa się magia! W pamięć zapadła mi
scena z przechodzeniem przez drzwi i kłótnią duchów w pociągu, kiedy wygimnastykowani
tancerze wykonywali ruchy w slow motion i dzięki odpowiednim światłom,
prezentowali niepowtarzalny efekt. Frajdę sprawiało mi też obserwowanie Sebastiana Wisłockiego grającego głównego bohatera, Sama, który do perfekcji opanował ruch
chwytania-niechwytania butelki. Czekałam aż w końcu w nią trafi (a w końcu był
duchem, więc nie mógł trafić), ale nie trafił!
Było jednak kilka „magicznych” efektów, które były
niedopracowane. Na przykład: jeden z bohaterów ginie i
wciągają go do piekieł demony. Aktor staje na tle ściany, na nim wyświetlane są
diaboliczne postaci. Narasta napięcie, potwory się powiększają i nagle aktor
(zamiast przejść przez ścianę, co działo się już w spektaklu) najzwyczajniej w
świecie odwraca się i odchodzi bokiem za kulisy, a jego miejsce zastępuję
wyświetlony cień.. Zastanawiałam się nawet nad tym, czy nie jest to nawiązanie
do słabej jakości efektów specjalnych w filmie z lat '90. No nie wiem….
Scenografia również mnie trochę zawiodła. Idąc do Teatru
Muzycznego, spodziewałam się zobaczyć bogatą scenografię, jak w Lalce, czy Chłopach Kościelniaka, a w Ghost,
scenografię stanowiły w niektórych scenach ekrany umiejscowione za aktorami. Był jeden moment,
kiedy to wzbogaciło spektakl o ciekawy zabieg – jazda windą (kto zobaczy, ten
będzie wiedział, o czym mówię ;) ), ale ogólnie… taka
mechaniczno-techniczno-komputerowa scenografia kojarzy mi się z galami
telewizyjnymi i różnymi show, w których w tle są wyświetlane kwiatki, czy inne
płomienie dla załatwienia wielości ozdób w jak najłatwiejszy sposób. Podobał mi się za to zabieg obrotowej sceny oraz mieszkanie Sama i Molly – to, co nie było wyświetlane. Wystrój przenosił
nas prosto do Brooklynu i budował pożądaną atmosferę.
Pomimo tych kilku drobnych niedociągnięć, ogólnie bardzo
cieszyłam się tym spektaklem i jestem bardzo zadowolona, że moja kochana mama
mnie na niego wyciągnęła.
Bardzo polecam, tym bardziej, że spektakl nie został
pozbawiony najbardziej rozpoznawalnej sceny lepienia garnuszka przez dwoje
zakochanych i w kilku momentach naprawdę można się wzruszyć.
Komentarze
Prześlij komentarz