To nie będzie recenzja, ponieważ ten musical jest już legendą i chyba nie śmiałabym go oceniać w tak poważnej formie. Zapraszam na kilka moich przemyśleń związanych z "Metrem" w reż. Janusza Józefowicza, które od prawie trzydziestu lat jest wystawiane na scenach polskich i zagranicznych teatrów.
Zespół podróżuje właśnie ze spektaklem po Polsce i miałam okazję zobaczyć go w ubiegłą niedzielę. Chyba jednak, wydarzenia teatralne w Ergo Arenie, nie są dla mnie. Cały czas odnosiłam wrażenie, że mam do czynienia z karykaturą teatru. Ekrany ze zbliżeniami twarzy aktorów, tysiące ludzi na około. Nie wspominając o płaskim dźwięku, ale to już chyba powszechnie wiadome, że ten budynek nie jest przystosowany do imprez muzycznych.
Szkoda też, że zabrakło kulis. Okno sceny kończyło się rusztowaniem technicznym, bez zastawek, przez to widać było schodzących aktorów (szczególnie, ubranych na biało tancerzy). Co innego jest budować teatr w teatrze (coś o tym wiem - #KrakowiakiiGórale), a co innego jest widzieć szwy teatralne, kiedy nie powinny być widoczne. Mogłabym się jeszcze przyczepić do obsługi świateł, która momentami trochę się wahała i wydaje mi się, że parę razy najzwyczajniej w świecie, pomyliła, ale biorąc pod uwagę tempo zmian eventów w Ergo Arenie, chyba powinnam to wybaczyć.
Ale! Skupmy się na pozytywach! Bardzo zaskoczył mnie poziom umiejętności wokalnych aktorów. Pierwszy raz miałam do czynienia z obsadą Studia Buffo i nie wiedziałam do końca, czego się spodziewać. Piosenki w "Metrze" nie są łatwe, ale pod tym względem bardzo dobrze sobie poradzili. Odkryciem była dla mnie Natasza Urbańska, którą wcześniej kojarzyłam jedynie jako "znaną twarz", nie zdając sobie sprawy z tego, jak bardzo jest utalentowana. Również, kiedy mówimy o tańcu. W scenach z baletem, nie odstawała od tancerzy w wykonaniu poszczególnych układów, chociaż te były bardzo energiczne, a Urbańska w międzyczasie musiała jeszcze śpiewać swoje partie.
Janusz Józefowicz stworzył choreografię wynikającą z rytmu przedstawienia. Tak, jak mówi w dokumencie dostępnym na YouTube: "My nie robimy po to, żeby to pokazać, tylko to jest konsekwencją jakiegoś sposobu myślenia." Wszelkie akrobacje, podnoszenia i "efekty WOW", jak ja to mówię, pojawiają się tam z jakiegoś powodu. Odczuwamy tę młodość, energię i pasję płynącą ze sceny, od bohaterów będących u progu swojej kariery artystycznej. To nie jest spektakl, po którym wychodzi się i jedyne, co się pamięta, to akrobatów i jedną - dwie piosenki.
Uwagę przykuwają także fantastyczne teksty, które mają w sobie swego rodzaju poetyckość. Od razu wiadomo, że są śpiewane w języku, w którym zostały napisane - nie są efektem usilnego starania tłumaczy, a dziełem Agaty i Maryny Miklaszewskich. Pięknie spajają się z muzyką Janusza Stokłosy, chociaż na pewno sto razy lepiej wszystko brzmiałoby z muzyką na żywo.
Zastanawiało mnie, jak bardzo zmienił się spektakl od czasów premiery. Kostiumy, na przykład, na pewno uległy zmianie, zostały uwspółcześnione. Dla mnie to dość wątpliwa decyzja. Jeśli spektakl powstał w latach dziewięćdziesiątych, spodziewałam się na scenie zobaczyć barwną modę tamtych czasów. Niestety, zobaczyłam kostiumy usiłujące odwzorować styl wyzwolonych, młodych, współczesnych ludzi, co nie w każdym przypadku się udało. Aktorzy wyglądali trochę, jak bohaterowie lukrowanych produkcji telewizyjnych. Wszyscy wiedzą, że młodzież się tak nie ubiera. Byłabym bardziej skłonna uwierzyć oldschoolowym stylizacjom. Ciekawym zabiegiem były natomiast fluorescencyjne kostiumy tancerzy, którzy podświetleni światłem UV dryfowali w powietrzu. To wprowadziło element magii, poczułam się jak dziecko - w pozytywnym tego słowa znaczeniu!
Zmiany pojawiły się także w obszarze tekstowym. Wstawki, typu: "a jak mi się nie uda z aktorstwem, to kupię kilka hektarów ziemi i pójdę do <<Rolnik szuka żony>>" - no nie wiem... coś mi tu zgrzyta. Wprowadza też tę niepewność, która towarzyszyła mi cały czas - skoro zmienili tekst, to może sama fabuła też jest zmieniona? Dowiem się, kiedy obejrzę oryginał, który również jest dostępny na YT.
Teraz przejdę do kwasu, który bardzo mnie zasmucił, mianowicie fabuły. Spodziewałam się, że skoro spektakl jest grany już tak długo, fabuła będzie naprawdę ciekawa i wciągająca. Zabrakło mi natomiast, jakiś momentów zwrotnych. Odrobinę upraszczając: przychodzi gromadka młodych ludzi do teatru -> nie przechodzą castingu -> schodzą do metra -> tworzą swój spektakl/koncert -> reżyser zmienia zdanie i przekupuje ich, żeby wrócili, a ci ochoczo to robią. W tle: mało ciekawy romans dwójki bohaterów.
Zdaję sobie sprawę, że to powstawało w innych czasach, że wtedy kariera, marzenia, pieniądze, miały całkiem inne znaczenie, niż dzisiaj, ale nadal: czy mogły być haczykiem na widownię samym w sobie? Oczywiście - chylę czoła przed poszczególnymi elementami spektaklu, o których napisałam wcześniej. Jednocześnie zastanawiam się, czy oczekiwanie zawiązania ciekawego konfliktu, czy poprowadzenia trzymającej w napięciu akcji, to aż tak dużo? Jedyną interesującą postacią jest Jan, który ma nie do końca jasną przeszłość, nie wiadomo, jak postąpi oraz który świat wybierze. Nadal, jednak, to tylko promyczek zagadkowości w całym przedstawieniu. Swoją drogą, od razu wiedziałam, że Jan był grany początkowo przez Roberta Janowskiego. Po prostu widać, że tę postać tworzył właśnie on (w ubiegłą niedzielę, postać Jana odgrywał Jakub Józefowicz).
Podczas selfie z caałą Ergo Areną :D |
Ostatni wątek, który głęboko rozważam. Teraz nic nie oceniam, tylko głośno myślę. Bohaterowie tego spektaklu dopiero zaczynają swoją przygodę z wielką sceną. W opozycji do nich staje elegancko ubrany reżyser, który szasta kasą na prawo i lewo oraz jego egocentryczny choreograf. Mocną stroną pierwszych jest młodość i wiara w marzenia, drugich - pieniądz, pozycja i doświadczenie. Zazwyczaj, w takim zestawieniu wygrywają marzenia, pozytywne podejście i undergroundowe projekty. Do takiego obrazka przyzwyczaiło nas chyba Hollywood. W tym spektaklu, natomiast, celem młodych była chyba właśnie ta sława i pieniądze, a nie własna działalność na własnych zasadach. Nie wiem, czy wystarczająco jasno wyłożyłam, gdzie w mojej głowie pojawia się problem. Scenę, w której choreograf teatru przychodzi i przekupuje młodych, żeby wrócili do teatru odczytałam instynktownie, jako ich przegraną (przecież początkowo zostali odrzuceni - doceniono ich dopiero, kiedy okazało się, że sami potrafią zrobić coś naprawdę dobrego), ale chyba odczytałam to błędnie.
Do tych przemyśleń doszła jeszcze cała otoczka tego spektaklu. Tworzony w znacznie gorszych czasach niż obecne, osiągnął ogromny (chyba nieprzewidywalny) sukces i teraz jest grany w całej Polsce, w największych salach (i halach). Tylko, czy gdzieś tu nie zatracił się teatr? Według mnie - jak zauważyłam w pierwszych akapitach - trochę tak. Kiedy spektakl powstawał nikt przecież nie słyszał o Robercie Janowskim, czy Katarzynie Groniec i właśnie dzięki temu "Metro" niosło ze sobą podwójne znaczenie. Teraz chyba zostało ono zatracone. No, bo przepraszam. Janusz Józefowicz, Artur Chamski, czy Natasza Urbańska śpiewali w ten weekend dla siedmiu tysięcy widzów w największej hali widowiskowej Pomorza. Już nie są nieznani, biedni, szukający sławy. Jednocześnie - w takim razie, tym metaforycznym bohaterom, chyba się udało, prawda?
Daj znać, co o tym myślisz i jak podoba Ci się taka lżejsza forma pisania o spektaklu!
Komentarze
Prześlij komentarz